niedziela, 11 września 2011

Pan Kliczko i Erving Goffman

Janeczko wróciłaś, cała amerykańska, złotą biżuterię zakupiłaś na targu staroci, torby trzy dodatkowe na lotnisku miałaś i nie pamiętasz polskich słów- jesteś już kobietą z Zachodu, kosmopolitką, która zaraz wyruszy w kolejna podróż. Cieszę się, że jesteś cała. Niebawem usiądziemy wspólnie przed komputerem i stworzymy dla naszych wiernych 8 (słownie: ośmiu) czytelników ostatni wpis.

Tymczasem jest godz. 23:41, a ja całą niedzielę spędziłam na próbie sił z moim komputerem. On jest spokojny, wciąż w tym samym miejscu, uruchamia się tylko, gdy tego zechcę, chociaż czasami bez mojej woli podle się zacina. Ja natomiast bardziej mobilna, krążę, czaję się, wykonuję wiele różnych rytualnych czynności, aby go nie włączać, bo muszę dokończyć swoje wiekopomne dzieło- pracę magisterską. Pomyślałam zatem, że muszę gdzieś wydobyć z siebie cały ból tego procesu. Bynajmniej nie, aby się użalać, ale w akcie desperacji pomyślałam, że to mi pomoże.

Zatem chciałam przeprosić WSZYSTKICH ludzi, którym dotychczas nie wierzyłam, że istnieje takie zjawisko, jak męka magisterska, objawiająca się totalnym zanikiem umiejętności czytania, pisania, czytania ze zrozumieniem, skupiania się, myślenia, analizowania oraz cywilnej odpowiedzialności, motywacji, ambicji oraz umiłowania nauki. Zawsze naiwnie myślałam, że problem tkwi w organizacji czasu, że wszystko da sie zrobić szybko, a jak ktoś nie może napisać, to po prostu się leni albo przesadza, bo w końcu większość prac (zwłaszcza z zakresu humanistyki) wymaga nabycia podstawowej wiedzy. I są osoby, które z zadaniem poradziły sobie szybko. Miały motywację, są zdyscyplinowane, tlił się w nich płomień walki (byli wojownikami jak Vitalij Kliczko) i są ci, którzy z trudnych do opisania powodów mają organiczną blokadę i za każdym razem, gdy chcą napisać kilka zdań, ich ręce drętwieją, zimny pot oblewa ich skronie, boli brzuch, spada ciśnienie i chce się spać, ale także nagle otaczająca rzeczywistość staje się o wiele ciekawsza.

Nigdy, np. nie spodziewałam się, że będę tak wielką miłośniczką sprzątania szafy. Zaczęły mnie interesować zagadnienia z zakresu astronomii oraz bilologii- zwłaszcza poszukiwanie egzotycznych chorób. Dzisiaj wieczorem zdążyłam z ogromnycm zaciekawieniem objerzeć wszystkie programy publicystyczne o WTC, przeczytać wszystkie artykuły z tego tygodnia ze strony Krytyki politycznej, przeczytać wszystkie informacje z ostatnich dni na Pudelku (niektóre nawet dwukrotnie), a także sprawdzić, czy ktos z moich znajomych nie wrzucił jakichś zdjęć z wakacji i zapewne, gdyby moja mama nie spała, zagrałabym teraz na pianinie moje dwie ulubione (oraz jedyne, które potrafię zagrać) melodie: motyw przewodni z "Love Story" oraz "Fale Dunaju". A kiedy postanawiam, że KONIEC!!! i piszę, wtedy siedzę przed białą kartką monitora, patrzę na stos książek i oddaję się medytacji, która czasem kończy się zaśnięciem.

I ja nie wiem- DLACZEGO!!!!! Za młodu raczej należałam do dzieci dosyć mądrych, myślę nawet, że wiele koleżanek i kolegów wspomina mnie z czasów dziecięcych jako kujona i totalna lamusiarę. Obecnie raczej trudno to o mnie powiedzieć, lecz wierzę, że ostatni bastion szarych komórek jeszcze broni się dzielnie przed wszystkimi odmóżdżającymi czynnościami, jakimi je unicestwiam każdego dnia. Problemów z pisaniem nie mam- potrafię nawet stworzyć zadnie wielokrotnie (!) złożone. Temat mój nie eksploruje zagadnień, które sprawiałyby mi trudność interpretacyjną, ponieważ pisze o tożsamości starzejących się Polek i trochę nawiązuję do późnej nowoczesności, ale nie do naszego kolegi Zygmunta, o nie,tylko do Antoniego Giddensa, bo bliższy taki człowiekowi i wytłumaczyć potrafi porządnie, co dokładnie ma na myśli. Więc reasumując: jestem w stanie to zrobić. Niestety, siły zewnętrzne, szatan, blokada twórczą, naukowy weltszmerc z domieszką lenistwa i kilka innych czynników nie pozwala mi tego zrobić, a chcę to skończyć. Błagam, Stanisławie Ossowski i jego wierna żono Mario, Maxie Weberze i Emiliuszu Durkheimie- proszę ześlijcie na mnie swe socjologiczne siły, bo w bólach i cierpieniu powstaje każde moje zdanie. Wiem, że to nic specjalnego, że tak było przed moja magisterką i tak będzie wiele lat później, gdy nawet i ja uzyskam te upragnione trzy litery przed moim imieniem. Kiedy wpisałam do wyszukiwarki hasło "męki magisterki" znalazłam forum wsparcia dla osób piszących oraz kilka innych blogów (szacunek ludzi ulicy dla Was!), czyli jest nas więcej. Chciałabym jeszcze jakieś tabletki wsparcia, innych mózg, inny charakter i wolę walki pana Kliczko. Może to dlatego, że nie uprawiałam żadnego sportu w dzieciństwa, a na SKSy chodziłam tylko dwa tygodnie?

Mamo, tato, jestem po prostu serową pałą.

sobota, 27 sierpnia 2011

Czekając na Irenę

Większość ludzi potrzebuje adrenaliny, przynajmniej raz na jakiś czas, dlatego wspinają się, jeżdżą bez pasów bezpieczeństwa w samochodze, chodzą po warszawskiej Pradze i śpiewają hymn Cracovii, czasami jezeli ich zapotrzebowanie na adrenaline osiąga zenit idą na dyskotekę do remizy z nadzieja na sztacheten party. Zdarza się, ze świat jest tak przyjacielski i pozwala zaoszczędzić czas i pieniądze, sam oferując trochę adrenaliny w gratisie, Bóg czy karma  mówią ci 'masz i zabaw się' i czasami trochę przesądzają...

Tak wiec o co chodziło z ta adrenalina? Tych którzy podejrzewają, ze jeździłam bez kasku na rowerze albo pilam niefiltrowana wodę z kranu, w ramach podniesienia sobie ciśnienia, muszę rozczarowac. Dziś o godzinie 2 AM ma odwiedzić Nowy York huragan, pierwszy raz od kilkudziesięciu lat, takich to cudów nawet najstarsi Polacy, z pierwszej PRLowskiej imigracji nie pamiętają.

O godzinie 5 PM zostają zamknięte mosty, tunele, transportu publiczny przestaje działać, ewakulowano kilkadziesiąt tysięcy ludzi z najbardziej zagrożonych terenów NYC. My od wczoraj przygotowujemy się na spotkanie z Irena, jak z filmie katastroficznym z Tomem Cruisem, mamy zapas wody i jedzenia na trzy dni, pompę elektryczna do wody ora 100000 mopow, chociaż jak obecnie podają dzienniki telewizyjne najprawdopodobniej nie bedą nam one potrzebne.

Myśle, ze to co najgorsze i tak już za nami : media wzbudziły w ludziach taka panikę, ze od wczoraj nie można kupić w sklepach latarek, swieczek i wody do picia w galonach, na stronach internetowych ludzie piszą, ze ci którym udało się kupić dziś puszkę tunczyka maja szczęście, bo sklepy są wyczyszczone z takich produktów. W telewizji nie podają innych informacji, tylko te o huraganie, chcąc oderwać się od Ireny, a pozostać przy odbiorniki należy przerzucić się na chinskie lub wenezuelskie stacje telewizyjne.


Ze środka wydarzeń i oka cyklonu pozdrawia serdecznie DeDe reporter, zaprawiony w boju zabezpieczania piwnic, ogrodów i mieszkań przez powodzia i huraganem.

Ps.Chciałabym jeszcze zadedykowac Irenie utwór muzyczny (wczoraj był w NYC koncerta Cat Power, tak wiec jest to zupełnie zasadne) Ireno, jezeli mnie słyszysz nie wyglupiaj się i nie przychodz, zanuc sobie 'maybe not' i zatrzymaj sie New Jersay ;)



 














sobota, 20 sierpnia 2011

DJ prosto z domu




Przed moim wyjazdem przez kilka tygodni była u nas pracy wolontariuszka z US and A- Jacqueline (Żaklin) i często powtarzała, że lubi dobre książki i cheesy songs. Więc przybijam piątkę Żaklinie, chociaż częściej oglądam filmy, niż czytam książki, ale na pewno mój znak firmowy to cheesy songs. Jestem od dwóch dni w domu, redaktor Dobrosielska ma przed sobą jeszcze prawie 20 dni amerykańskiej przygody i zobowiązała się do regularnych raportów online, więc blog będzie jeszcze na pewno źródłem amerykańskich przygód i przemyśleń przez kolejne trzy tygodnie. Poza tym, ja jeszcze muszę opisać parę rzeczy!

Ale dzisiaj, siedząc w swoim polskim pokoju, z polskim kotem śpiącym obok i jedząc polskie kanapki- nie umiem podsumować w jednym zdaniu tej podróży, która była tak różnorodna. Nie odpowiem na pytanie, jakie są Stany, bo nie wiem. Są różne, wielkie, bardzo piękne, ale i dramatycznie brzydkie, z ludźmi organicznymi, z ludźmi grubymi, z mieszkańcami zaangażowanymi i bardzo przyjacielskimi i z takimi, z którymi lepiej nigdy nie rozmawiać. Amerika w wydaniu Jezusowym, chwaląca Pana i błogosławiąca wszystko, ale i taka, która znalazła swój nowy kościół w wydaniu nadgryzionego jabłka. Ludzie przeżywają orgazmiczne emocje w sklepie Apple, ale i wtedy, gdy myją włosy swoim organicznym szamponem.  Nie czuję się na siłach, aby wydać jakikolwiek werdykt, albo pokusić się o diagnozę tego kraju. Aby tak się stało, potrzebnych jest jeszcze kilka porządnych wycieczek, rozmów i odwiedzenie pozostałych stanów. Jedno jest pewne- to idealne miejsce na wakacje, na podróż, na pokonywanie ogromnych odległości na piechotę lub jakimś innym środkiem transportu. Przeszłyśmy z Dobrą chyba 2438765207546 mil, przejechałyśmy nie wiem, ile, ale wciąż liczymy, przegadałyśmy, prześmiałyśmy, przepiłyśmy, przejadłyśmy i przepłakałyśmy 9 miast i 8 stanów. A ponieważ konsul o śnieżnobiałych zębach dał mi pozwolenie latania do Stanów przez kolejne 10 lat- na pewno tam wrócimy.

Tymczasem, wracając do mojego polskiego pokoju z polskim widokiem na wielkie bloki (BTW, po powrocie odkryłam, że moja ulica wygląda już zupełnie tak, jak deptak w Dębkach albo w Jastrzębiej Górze, idziesz, idziesz, a tu tylko Kebab, zapiekanki, kurczak z różna, monopol 24, zapiekanki, fryzjer, tajemnicze budki z grami 24h, monopol 24, kebab. Przepraszam, jeszcze Bar „U Wojtka”) przychodzi mi do głowy kilka naprawdę cheesy piosenek, którymi chciałabym zakończyć tegoroczną podróż.

1.Przebój dla Janczki- najlepszego kompana w podróży. Za to, że tak dzielnie mnie budziła rano, jako kobieta w naszym związku szykowała pożywne śniadanie oraz zachwycała amerykańską brać swoją burzą loków (następnym razem będziemy brały po 5 dolarów za ich dotykanie!) i że tak uroczo nie potrafiła ukryć swoją przerażenia, że na stacjach Greyhound jest tylu brzydkich ludzi. I za to, że jest moją najlepsza przyjaciółką. Taką, jakiej nigdy nie miałam i na pewno takiej drugiej mieć nie będę!


2. Przebój drugi, żeby nie zapominać, ile osób pojechało do tego kraju ze swoimi marzeniami i nadziejami i jak bardzo to było odważne.


3. Dla miasta, które zachwyca i jest jak państwo w państwie, autonomiczne, samodzielne, zbuntowane ciało w wielkim kraju.


 4. Dlatego, że nie tylko Elv widział, że tam za wielko wodą wiele osób potrzebuje pomocy.


5. Bo jak się człowiek zakocha, jak ma 13 lat, to tak wcale łatwo nie mija.


6. A jak się człowiek zakocha w wieku 24 lat, to o pani, nie ma odwrotu. Popadłam w okrutny afekt miłosny do Johnnego Casha.


7. Bo.. I beg your pardon,
I never promised you a rose garden.


8. No błagam! Gdzie indziej można znaleźć takie piękne piosenki.


9. A jak Halina elegancko zaśpiewała o Nowym Yorku też.


10. A jak super jest wracać.


I'm home. Koty śpią. Nawet deszcz nie pada.

piątek, 12 sierpnia 2011

Do pana Zygmunta B.

Szanowny panie Zygmuncie...

Przepraszam na wstępie mojego listu za tę bezpośrednią formę, ale i tak pan tego nigdy nie przeczyta, poza tym w świecie płynnej nowoczesności (widzi pan, przygotowałam się merytorycznie) wszystko jest tak relatywne, że moglibyśmy mówić do siebie Zygi i Agnes. Otóż piszę do pana, bo jesteśmy wstrząsnięte po przeczytaniu pana kolejnego felietonu, który hula po fejsbukowych ścianach i wszyscy przerzucają go sobie, niczym najgorętsze plotki z Gossip Girl:

Nie zgadzam w pełni się z pańską genezą angielskich zamieszek, ale to naprawdę nie jest powód mojego listu. Chociaż jesteśmy już po imieniu, a muszę panu powiedzieć, może nawet zostanę socjologiem (aha!), jeżeli wszyscy bogowie ponowoczesności mi dopomogą, to nie ośmieliłabym sie polemizować. Zresztą za kilka dni będę nocować w Londynie, więc może uda mi się poznać na żywo opinie ludzi, a może nawet jakiś telewizor LCD się trafi- czy panu też coś przywieźć? Tylko nie może być za ciężkie, bo mnie nie wpuszczą do samolotu, a nie mam już pieniędzy na nadbagaż...

My nie możemy się odnaleźć po lekturze kolejnych akapitów o konsumowaniu. Bo widzi pan, tak się nieszczęśliwie składa, że my akurat jesteśmy w Ameryce...Ale nie jemy za dużo, kupujemy też mało, koleżanka Dobrosielska to głownie przez Internet, a to jest taka mniejsza konsumpcja. Naprawdę, słowo harcerza- codziennie rozmawiamy o biedzie, rasizmie i wykluczeniu i zastanawiamy się, jak zmienić świat, ale trochę jednak kupujemy i czasem nawet hamburger z sieciówki zagości, ale zawsze jemy z najuboższą klasą, nigdy z białymi! I ja pana chciałam bardzo przeprosić, że my też jesteśmy takie ponowoczesne, że nie ma odwrotu, ale ponieważ mam odwagę cywilną, aby się przyznać, to załączam materiał zdjęciowy, aby udowodnić, że pan po prostu ma rację. Tylko panie Zygmuncie, pan tak w ogóle nie wierzy w tego marnego człowieka. Może niech do pana tekstów dołączają od razu zestaw żyletek, bo tutaj to już chyba nie ma ratunku (tylko ja bym chciała takie:http://gillettevenus.pl/pl_PL/, bo jeszcze bym chciała odkryć w sobie boginię).


Dzisiaj byłyśmy w świątyni takich czekoladowych pastylek.

Supermarkety, zgodnie z głośnym bon mot George’a Ritzera, są naszymi świątyniami; a tym samym - dodam - listy zakupów są naszymi brewiarzami, a spacery po „shopping malls”, czyli zakupowych deptakach, są naszym pielgrzymowaniem.

I wie pan, ja kupiłam (tak, KUPIŁAM) takie owocowe pomadki o smaku skitelsów. Naprawdę jest mi teraz tak bardzo głupio, tutaj zostałam właśnie przyłapana na gorącym uczynku:

Ale gdyby pan sobie raz pomalował usta na jagodowo na przykład, to może i nawet ta ponowoczesność nie byłabym taka straszna. Tak, ja wiem, tylko oszukuje siebie. Ma pan rację.
Odruchowe nabywanie nowych przedmiotów i pozbywanie się dawniej nabytych, o atrakcyjności nadwątlonej już przez pojawienie się nowych pokus na półkach sklepowych, wzbudza w nas najgorętsze z emocji. Pełnia konsumenckiej rozkoszy oznacza pełnię życia. Kupuję, więc jestem… Kupić czy nie kupić, oto jest pytanie…

Byłyśmy też dwa dni temu w centrum handlowym, ale przysięgam! Tylko, żeby się wysikać!


Wie pan, my nawet czasem bywamy zadowolone, zwłaszcza jak skonsumujemy trochę wina, ale zdarza się to rzadko i obiecujemy, że to już się więcej nie powtórzy!





Ale to, co nas ratuje, to fakt, że nie mamy za dużo pieniędzy. I podwójnie identyfikujemy się z poniższą diagnozą:

Dla wybrakowanych konsumentów, owych „nie-posiadaczy” dnia dzisiejszego, odsunięcie od zakupów jest jątrzącą i ropiejącą raną i upokarzającym brzemieniem niespełnionego życia, a zatem własnego niezgulstwa i niewydolności; braku nie tylko i nie tyle przyjemności, co ludzkiej godności i sensu życia.

Wie pan, jaką ja poczułam ropiejącą ranę w sklepie SONY dzisiaj, gdy oglądałam aparaty, które nagrywają filmy? Bo już nie mam pieniędzy na taki aparat, nawet na taki mały. A gdybym miała, to wie pan, ile ja bym filmów nakręciła o tym konsumowaniu i ponowoczesnej apokalipsie. Może ja bym panu przesłała numer konta i skoro już się tak dobrze znamy, to pan opatrzy moje ropiejące rany artystycznego niespełnienia.

  
A dzisiaj noc z piątku na sobotę i już dochodzi druga i za oknem trochę krzyczą Polacy, bo przesadzili z konsumpcją. Panie Zygmuncie, może je jestem straszną serowa pałą, ale wierzę, że to wszystko jeszcze da się zmienić i że ludzie trochę pogłupieli, to na pewno przez te hormony z kurczaków, ale przecież trzeba walczyć i zmieniać.

Przesyłam panu trochę zdjęć, bo na pewno dawno pan nie był na wakacjach.


























p.s. Tam są także zdjęcia takiego parku, który został zrobiony ze starego kolejowego mostu w samym środku Nowego Jorku. Architekci, mieszkańcy, mayor Bloomberg i kilkaset innych osób przygotowywało go latami. Jest pięknie. I ludzie nie konsumują tam tak bardzo, tylko siedzą, leżą, czytają i czasem też się całują. Więcej tutaj: http://www.thehighline.org/

wtorek, 9 sierpnia 2011

Nienawidzę Tinley Park!

W 1983 roku Michael Jackson wydał album Bad.

Może to właśnie tej piosenki słuchał Phil Cacheris, kiedy 13 marca 1983 roku napisał list do swojej przyjaciółki Rebecki E. Carmen. W lipcu kupiłam go za 50 centów w sklepie ze starociami.



From: Phil Cacheris
3219x 5824 S.Kimbark Ave
Chicago, Il 60637

To: Rebecca E. Carmen
Room 612 Ferguson Hall
1209 N. Main
Bloominton, Illinois 61701

Ok Rebecca,
Chcesz wiedzieć, jak się miewa Phil? Już Ci mówię. Miałem poważne problemy z żołądkiem i straszne bóle w dolnej partii brzucha od kilku ostatnich dni (…). Dzisiaj pojechałem do szpitala na badanie i lekarz powiedział, że mam nieżyt żołądka. Brzmi nieźle? Tak Phil!

Potem Phil pisze strasznie niewyraźnie, ale zaczyna opisywać swoje zajęcia w szkole.

Czytamy naprawdę niezłe opowiadania i sztuki na zajęciach z literatury (…) Uczę się w nocy w piątek i w sobotę, bo mam tak dużo zadane. Wiesz co? Odkryłem wczoraj, że około 10 osób na 60 w Lowery Hint (mój dom) jest bi- lub homoseksualnych! To miejsce, UMC (United Methodist Church) jest zupełnie inne od domu, Tinley Park (Tinley Park to przedmieścia Chicago). Wiem, że większość kampusów jest inna, ale to miejsce jest ABSOLUTNIE inne. Każdy z UMC jest trochę dziwny, zwłaszcza młodsi studenci. Starsi są dobrze zbudowani, dobrze wyglądają i dobrze się bawią. My uczymy się za dużo i nie bierzemy udziału w wielu wydarzeniach. Mężczyźni są głownie szczupli, a dziewczyny grube (naprawdę mają nadwagę!). Trudno jest zbudować tutaj jakieś relacje, bo każdy jest taki zindywidualizowany i ekscentryczny. W zasadzie Lowery Hint wydaje się być najdziwniejszym domem w całym kampusie. Wszyscy są eleganccy i dziwni. Więc podsumowując: jestem w najdziwniejszym domu, który jest najdziwniejszą częścią najdziwniejszego uniwersytetu na świecie.

Pomimo moich narzekań- kocham UMC. Nigdy już nie byłbym szczęśliwy w Tinley Park. Nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę Tinley Park! To jest taka dziura, wszyscy są tacy jednakowi w swoich burżujskich jeansach średniej klasy mieszczuchów. Tinley Park jest idealnym przykładem burżujskich zasad: najważniejsze są pieniądze i tylko pieniądze, najlepiej, żeby nasze dzieci miały świetna pracę i były inżynierami. OCHYDA!!!! Nigdy nie zostanę burżujskim, beznadziejnym inżynierem. Chcę się uczyć i zostać nauczycielem. Nie mogę znieść ludzi z Tinley Park- oprócz kilku osób z poniższej listy:

1.Mamy
2.Taty
3. Ciebie
4. Billa

Nikogo więcej nie mogę znieść. Nasi wspaniali przyjaciele (jaki sarkazm!) z liceum to durnie. Ograniczeni, aroganccy, nudni, myślący, że są awangardą. I tak bardzo chcieli być inni. Ale nie byli. Pragną tylko spełnić swoje przeciętne sny bycia klasa średnią z panią domu i trójką dzieci i pieprzonym samochodem kombi. Ja chce zrobić coś zupełnie innego. Mam dosyć Tinley Park. Więc znalazłem wakacyjną pracę na UMC. Nigdy nie chcę już mieszkać w Tinley Park. Nienawidzę tego miejsca. Tutaj czuje się wolny.

Musze już kończyć. Mam strasznie dużo pracy domowej.

Całuję

Twój nowonarodzony przyjaciel, który brzydzi się przedmieściami

Phil

p.s. Zobacz, co wydaje się ważne dla Jack’a. Wygrać jakiś konkurs retoryczny? Kogo to kurwa obchodzi?
Ale cieszą mnie wiadomości o Paulu, Twojej mamie, tacie o Cathy i nawet Twoim Damen’ie (to super!)

Znalazłam Rebeckę w Internecie. Jest prawniczką i mieszka w Nowym Yorku.

Ciekawe, czy Philowi udało się pozostać wolnym, czy teraz rwie włosy z głowy na widok skoków na giełdzie i drży o wartość hipoteki pod zastaw swojego domu.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

z Polonią to się bracie wódeczki nie napijesz

Poniedziałek, 23 57, kwatera główna polskiej organizacji podziemnej na Greenpoint’cie. Dwie łączniczki powróciły z akcji, całe, zdrowe, z wieloma informacjami zapisanymi na mikrofilmach oraz zdjęciami zrobionymi ukrytymi w okularach szpiegowskimi mikroaparatami Venus 1000. 18 dni w niebezpiecznej podróży, 8 baz wojskowych, które zostały odpowiednio opisane, trudno określić ilość kilometrów, ale maszyny szyfrujące starają się dokonać tego trudnego obliczenia.
Ostatnią częścią misji była operacja „POLONIA 1”, której zadanie brzmiało: odnaleźć Polaków.
Jak podaje równie podziemna jednostka informacyjna- Wikipedia: CHICAGO- Największe poza Polską skupisko Polaków i ludności pochodzenia polskiego (ponad 1,3 mln osób polskiego pochodzenia, w tym około 250 tys. mówiących na co dzień po polsku). W Chicago istnieją trzy głównie polskie dzielnice, z których najbardziej znana jest Polish Village. Do lat 80. XX wieku spora część Polaków w Chicago mieszkała w dzielnicy Polish Village, potocznie – od parafii i kościoła św. Jacka – nazywanej Jackowem.
Tam też wybrałyśmy się, aby poczuć polonijnego ducha, zjeść żurek, zakąsić go kiszonym ogórkiem i pogadać o dawnych czasach jak Polak z Polakiem. Niestety, nie wiedziałyśmy, że..
W następnych latach, pod naciskiem przesuwających się na północny zachód imigrantów latynoskich, Polacy zaczęli przemieszczać się – wzdłuż ulic Belmont Avenue, Irving Park Road, Milwaukee Avenue i Central Avenue na północ i na zachód; coraz większa ich liczba zamieszkuje bliższe i dalsze przedmieścia.
I Ty Polaku, kosynierze, z piastowską krwią z dziada pradziada dałeś się wygonić ludziom, którzy wymyślili barbarzyński burritto, serial Brzydula i wciąż używają brylantyny? I Ty Polko wyprowadziłaś się z Jackowa, bo latynoskie babki i ciotki postraszyły Cię zemstą czupakabry? Gdy naszej Czarnej Madonnie obcy zafundowali cięte rysy dwie, przodkowie Diego i Dory grali z piłkę nożną z ludzkich czaszek u podnóża jakichś pogańskich piramid! A nasz Gustaw?! W celi błagał księdza o odprawienie Dziadów, kiedy Jose lub Juan Carlos, co najwyżej mógł posłuchać opowieści o Zorro i sierżancie Garcii!
Zatem z bólem polskich serc, odkryłyśmy opuszczone przez Polaków tereny w centrum Chicago, a ponieważ smutna kolejka nie chciała nas zawieźć na inne ziemie odzyskane, obejrzałyśmy równie smutne muzeum historii polski z jedna salą, przetoczyłyśmy się przez Mexico City i oddałyśmy się szpiegowskiej refleksji, z jakich innych powodów polska rodzina może nie lubić centrum Chicago.

POWÓD I
Za dużo sun & fun. Posiedzieliby ludzie w domu, poogądali telewizję. Rozgogoleni tacy, nerki sobie tylko przeziębią. Poza tym przy takiej prędkości nie da się pić wódeczki.

POWÓD II
Szczawiowej na mieście nie zjesz, tylko jakieś frykasy. Pizza z serem 10 cm, o pani, ile by kanapek z tego było. Poza tym- jak pod to pić wódeczkę?
 POWÓD III
W mieście tak ludzie z tymi dzieciakami siedzą. Przy jakiejś fontannie z wielkim murzynem biegają te maluchy, tylko patrzeć, jak któreś wywinie orła, albo grzybicy dostanie. No i w parku nie można pić wódeczki.

 POWÓD IV
Wielkie takie te budynki, człowiek po schodach nie wejdzie, bo się zapowietrzy, a winda to podobno pół godziny w jedna stronę. Prawie jak w wesołym miasteczku, a picie wódeczki w takich warunkach może źle się skończyć. 



POWÓD V
Gorąco panie, jak w psiej dupie. Nad Bałtykiem to i bryza jest i wódeczki można się napić jak powieje, a tutaj to człowiek tylko się smaży. Jak w piekle. 



 POWÓD VI
Jak już organizują jakieś integracyjne wydarzenia, to tylko meksykański pastor i jego koledzy. I modlą się po hiszpańsku. Chociaż polskiego by sie nauczył. I wódeczki też nie pije. Bez sensu.



POWÓD VII
Sport uprawiają, za prace by się wzięli. I tylko na tych rowerach wszędzie jeżdżą, kierowców stresują. A jak człowiek tak się zdenerwuje, to dopiero mu się chce wódeczki.







POWÓD VIII
I tacy ludzie dziwni tutaj mieszkają. Nawet ci bez elektryczności- amiszowcy, czy jakoś tak. W tych czepkach i starych ubraniach. I tak patrzą spode łba, spod tych czepków. A jak się człowiek napije wódeczki, to by zagadał, a tu nie ma, do kogo.
POWÓD IX
Taaak! O jakimś Wietnamie z poprzedniego wieku pamiętają, wielkie mi co, trochę postrzelali w dżungli, pobiegali. A pomnika smoleńskiego wciąż brak. Pozostaje tylko napić się wódeczki.

POWÓD X
I wszystko po angielsku. Nawet w głupim pociągu ulotki się nie da przeczytać, żadnej kultury wyższej zaznać. Tylko w obcych językach piszą i nawet po wódeczce trudno to zrozumieć.



Wróciłyśmy. Tęsknimy wciąż. Wódeczki ani razu nie piłyśmy!