sobota, 16 lipca 2011

Chasydzi, co popsuli aparat
























Co można zrobić w piątek i w sobotę w Nowym Yorku? Polecają Fox Mulder i Dana Scully.


Można w końcu odkryć...
że mieszkamy w jednej z najbardziej trendy i fjużyn okolicy, ponieważ znajdujemy się w CENTRUM DOWODZENIA HIPSTERÓW. To na pewno między Bedford Street i 10 lub 11-stą wymyślono, że w ostatnich latach królować na salonach będzie wąs. To tutaj pierwszy hipster doznał olśnienia i przed jego oczami ukazał się wielki proroczy napis: VINTAGE (tego samego olśnienia doznał później niejaki Stasiak). Na Williamsburgu na pewno dokonano jeszcze wielu innych odkryć, a w rezultacie dzielnica ta stała się miejscem, do którego sprowadzają się artyści, zapuszczają brody, sprzedają stare płyty winylowe i organizują wiele rzeczy w terenie. Na razie zaliczyłyśmy pierwsze piwo, dalsza eksploracja najbliższego terenu nastąpi w najbliższych dniach i obiecujemy soczysty materiał fotograficzny...

A jeżeli chodzi o "materiał fotograficzny"...
Wydarzyła sie rzecz okrutna. Obiektyw z aparatu SONY (podkreślam markę, bo to już kolejny dowód, że nasi japońcy przyjaciele produkuja sprzęt, który z założenia ma się szybko zniszczyć) już był w średniej kondycji przed wyjazdem. Zacinający się obiekty kolejny raz postanowił pokazać, kto tu rządzi i po kilku próbach powrotu do stanu używalności zaczęło się z nim dziać jeszcze kilka innych dziwnych rzeczy. Do tego momentu historii mogę obwiniać obiektyw i kolegów z Azji. Moja bardzo wielka wina jednak w tym (i teraz wszyscy fotograficy, fotografowie i fotograficzki złapią się za głowę i umrą z bólu), że postanowiłam go rozkręcić [sic!] i sama dowiedzieć się, co przeszkadza mu w dalszym funkcjonowaniu. W rezultacie wszystkie części aparatu leżą teraz w specjalnym worku- tak, ZNISZCZYŁAM obiektyw i muszę szybko się zastanowić, co dalej. Jutro idziemy na mszę do Harlemu, więc będę prosiła o łaskę. Tak więc los naszej dokumentacji fotograficznej stoi pod znakiem zapytania. Mamy jeszcze mała małpkę, więc pytanie brzmi: kupić obiektyw i nie jeść, czy robić słabe zdjęcia?


Ale wracając do rozrywek- można opalać się na plaży...
Bo kobiety lubią brąz, a słońce o tym wie. Wiedzą też o tym mieszkańcy Bronxu i Harlemu, z którymi udałyśmy się na  Coney Island- od połowy XIX wieku to miejsce było centrum rozrywki. Wciąż funkcjonuje tam oldschoolowe wesołe miasteczko, jest duża plaża i dużo miejsc z zjedzeniem. Tam też niejaki Nathan ma swoje tradycyjne hot dogi i organizuje raz w roku wielki konkurs jedzenia hot dogów na czas, ale niestety tylko 4 lipca. Czułyśmy się bardziej jak Puerto Rico, niż w NYC, co nie zmienia faktu, że było wybornie. Naszym kolejnym plażowym celem będzie plaża, na której ekskluzywnie plażują Rosjanie (bynajmniej nie dostałyśmy żadnego prywatnego zaproszenia, ale agentka Scully przeczytała dzisiaj o niej w przewodniku) oraz jakąś inną, gdzie swoje blade ciała opala biała nowojorska klasa średnia.

Można po cichu przemknąć w Szabas...
Po ulicach Borough Park gdzie mieszkają Żydzi. Dzisiaj to była nasza główna trasa w czasie powrotu z plaży. Amerykańska mini-wersja Jerozolimy.(Właśnie przeczytałam, że w ostatnich latach obserwowany jest tam znaczny przyrost demograficzny, a każda rodzina średnio ma 6, 27 dziecka. Całkiem nieźle!) Musimy tam jeszcze wrócić poza szabasem, żeby zobaczyć bardziej żywe ulice i mieszkańców w ich tygodniowym rytmie, ale dziś zupełnie przypadkowe wejście do ich świata było tajemnicze i zaskakujące.

Więc zupełnie przypadkowo toczymy się powolnie po mieście. Wczoraj ktoś zapytał nas w barze, czy przeżyłyśmy kulturowy szok. Nie przeżyłyśmy szoku (Come on! Pracowałam w Dorney Parku, to dopiero był szok), ale tak wielka różnorodność miejsc, ludzi, kultur, sposobów spędzania czasu- zachwyca, intryguje, ale i przytłacza. W ciągu kilku godzin można przejść z latynoskiej plaży do mistycznego i spokojnego świata Chasydów, żeby zatrzymać się przy starych winylach i kapciach sprzedawanych przez niezliczone ilości chłopców w rurkach. Może podsumuje to wszystko typowo amerykańskim stwierdzeniem: Oh my God, Oh my God!

Jakoś dużo napisałam, ale strasznie mi smutno przez ten aparat .

Fox

6 komentarzy:

  1. Och, dziewczęta, poziom zazdrości niebezpiecznie się podnosi w moim organizmie z każdym nowym wpisem. Tym niemniej będę śledzić na bieżąco!

    OdpowiedzUsuń
  2. ps. muszę to napisać :) moje hasło które musiałam wpisać żeby wysłać komentarz "sesese" pasuje :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale my nie piszemy bloga, bo chcemy być gwiazdą gwiazdą ludzi fantazją, tylko a. jest nam raźniej jak jesteśmy tak daleko, b. dzielimy się tym, co ładne i miłe i może kogoś zainspirować/ sprawić mu przyjemność :)

    OdpowiedzUsuń
  4. haha, ej, agnieszko, myślałem że Tobie już nie straszne żadne naprawy i to ty pokazujesz urządzeniom audio-wideo kto jest bossem - pamiętam jak naprawiłaś kiedyś kamerę, zatkało mnie muszę przyznać :)
    a poza tym to kupcie mi omnichord bo to jest tylko w stanach.
    serio mówię. w waszej hipsterskiej dzielnicy napewno jakiś się znajdzie!

    OdpowiedzUsuń
  5. a poza tym możecie robić zdjęcia na kliszy. o ile w US to jeszcze istnieje. albo polaroidem!

    OdpowiedzUsuń